Jak na standardy hollywodzkie, Harrison przebił się na dobre do pop-panteonu kina dosyć późno, bo w wieku trzydziestu pięciu lat jako Han Solo, by przypieczętować świeżą sławę jako Indiana Jones w 1980.
Pierwsze/czwarte „Gwiezdne wojny” przypadły na początek mojej podstawówki, do dziś pamiętam kolejki do premierowych kin: komuna nie komuna, ale Kino Nowej Przygody z impetem przebiło się na także na polskie ekrany, wiele z ówczesnych tytułów oglądało się na dużym ekranie po kilka razy (na przykład siedem).
Wraz z kolejnymi częściami jednej i drugiej sagi, Ford ze swoim szelmowskim uśmieszkiem i niedbałym zarostem na dobre zagościł w queerpopowym serduszku – kilka egzemplifikacji jego uroku osobistego na załączonych obrazkach. Dziś aktor, jak większość moich ulubieńców, dobiega osiemdziesiątki, co mówi samo za siebie, cieszmy się więc zakurzonymi zdjęciami idoli, zanim wszyscy w końcu trafimy wreszcie do zakurzonego kącika vintage.
Wyskakuje mi ten propagandowy plakat ostatnio tu i ówdzie, a wyjątkowej jest urody. Mam ogólną słabość do socrealizmu, ale takie mimowolne kwiatki ujmują najbardziej. Nie dość, że taaaaka przyjaźń, to jeszcze na wieczność i po wsze czasy. Niech żyje!
Przy okazji znalazłem też u Sash wersję współczesną. Wiwat serduszka i gołąbki jakby bardziej zadowolonwe…
Sporo w internetach zdjęć męsko-męskich par z fotobudek z lat pięćdziesiątych XX wieku, w mniej lub bardziej bliskich pozach, z błyskiem w oku jednego lub obu modeli. Dużo wśród nich chłopaków z wojska, objętych, przytulonych. Czy to czuła przyjaźń, zażyłość wspólnej służby, a może intymność, wymuszona niewielką przestrzenią kabinki, czy też staje się ona na te kilka błysków przestrzenią dla ujawnienia autentycznych uczuć, których raczej nie można było swobodnie ujawniać w tamtych czasach poza kurtyną automatu?
Zdjęcia poniżej nie pozostawiają takich wątpliwości.
Robert Block i J. J. Belanger (z prawej), fotobudka w Hastings Park, Vancouver, 1953. źródło: ONE Archives at the USC Libraries.via: MakingGayHistory
Stały się sławne dzięki wystawie wyboru zdjęć z fotobudek właśnie, przygotowanej przez Jasona Mihalko w 2014 roku. Za sprawą swojego bohatera, Josepha Johna Belangera, mają też swój kontekst i swoją historię.
J.J. Belanger (17 l.) jako żołnierz Royal Canadian Armoured Corps (RCA), czerwiec 1940. źródło: ONE Archives at the USC Libraries.via: MakingGayHistory
Belanger urodził się w Kanadzie w 1925 roku, wychowywał się w rodzinie lekarza – jak sam określił – w życzliwym środowisku: nie miał problemów z powodu swojego homoseksualizmu. Po wstąpieniu do RCA dwa lata służył jako lotniczy radiotelegrafista w Szkocji podczas II WŚ, razem ze swoim partnerem (pilotem), który zginął w wyniku zestrzelenia samolotu, którym obaj lecieli.
Po wojnie Belanger przeniósł się do USA, gdzie w latach 50. aktywnie działał w świeżo powstających organizacjach na rzecz praw osób LGBT, w tym osób trans. Był współzałożycielem jednej z pierwszych organizacji, Mattachine Society, a w latach 70. koordynatorem największej i najstarszej organizacji BDSM w USA, Eulenspiegel Society, a także innych. Przez dwa lata pracował przy przełomowym raporcie o ludzkiej seksualności dr. Alfreda Kinseya.
J. J. Belanger (z lewej) w Stanley Park, Vancouver, wrzesień 1953. źródło: ONE Archives at the USC Libraries.via: MakingGayHistory
Przez całe swoje życie Belanger dokumentował swoją działalność i ruch LGBTQ. Swoje zbiory listów, notatek, druków, czasopism i nagrań przekazał do zbiorów ONE National Gay & Lesbian Archives na Uniwersytecie Południowej Kalifornii w Los Angeles, będących obecnie największym na świecie repozytorium tego typu. Jeden z audiowywiadów z One Archives dostępny jest na stronie podcastu MakingGayHistory.com wraz z transkrypcją.
Belanger zmarł w roku 1993, tymczasem intymny moment jego młodości żyje swoim własnym życiem, ujmując naturalnością i bezpośredniością.
Z różnych – także etycznych – względów nie rozumiem nowej fali filmów poświęconych przygodom i losom osób wciąż w czasie zdjęć żyjących i wpływowych (Thatcher, Mandela, Elżbieta II i inni wielkiej polityki) – a już nakręca się hype na kolejną osobowość sceniczną na wielkim ekranie: premiera filmu o Eltonie tylko przypadkiem zbiega się z jego pożegnalnym, światowym tournee. Liczy się staranność w oddaniu rekwizytów epoki, talent w małpowaniu sławy pod toną charakteryzacji (lub bez), walory poznawczo-artystyczne produkcji zwykle omawiane są na końcu lub wcale. Ważne, że Streep tak realistycznie zagrała Żelazną Maggie.
Anyhow, jako że historia Queen zamyka się na ekranie legendarnym występem zespołu na koncercie Live Aid (i te sceny w filmie uważane są na najlepsze), uzupełnijmy obrazek wydarzeniami niespełna dwa miesiące późniejszymi – przyjęciem z okazji 39 urodzin Freddiego w Monachium, 5 września 1985 roku.
Impreza zorganizowana została przez gospodarza w konwencji drag ball „i wtedy wchodzę ja, cały na biało (lub czarno)”.
Nocna extravaganza została zresztą oficjalnie uwieczniona w teledysku do singla z solowej płyty Freddiego, Living On My Own.
Dodajmy, że w Bohemian Rhapsody siłą rzeczy rozwinięcia nie doczekał się również wątek późniejszych losów związku Freddiego z Jimem Huttonem, parokrotnie pojawiającym się w klipie powyżej. Ale to już temat na kolejny wpis. Lub film…
150 akrów wolności: w latach 50. ubiegłego stulecia, gdy obnaszanie się mężczyzn w damskim przebraniu w wielu stanach USA podpadało pod paragrafy, gejów traktowano prądem i wciąż osadzano w aresztach i więzieniach, w miasteczku Hunter w górach Catkills, z dala od wielkomiejskiego zgiełku i opinii publicznej, powstała oaza swobody: bungalows & spa dla transwestytów.
Casa Susanna (a wcześniej poprzedni przybytek, Chevalier D’Eon Resort), prowadziło małżeństwo z Nowego Jorku: Tito i Marie Valenti. Ona była właścicielką sklepu z perukami przy 6th Avenue, on – tłumaczem sądowym, według innych źródeł także radiowcem i pisarzem. Prywatnie znany był właśnie jako Susanna, która wspólnie z żoną prowadziła kursy ubioru, obycia i makijażu dla transwestytów, regularnie pisała też felietony do „branżowego” magazynu Transvestia.
Z czasem nawet spory apartament w mieście okazał się za mały dla rozrastającej się działalności, przejęli więc więc wiejski, wakacyjny ośrodek-enklawę, do której – już pod nazwą Casa Susanna – zapraszali na weekendy mężczyzn, spragnionych wytchnienia i miejsca, w którym (za ówczesne 25 dolarów opłaty) mogli wziąć lekcje elegancji, makijażu i obycia, swobodnie wyrazić swoje alter ego „wewnętrznej dziewczyny”, czy wreszcie i przede wszystkim – spędzić czas wśród podobnych sobie dam.
Pod koniec lat 60. Susanna Valenti nosiła się z zamiarem rezygnacji z innych zajęć i prowadzenia ośrodka przez okrągły rok, wtedy też podjęła decyzję o funkcjonowaniu wyłącznie jako kobieta, co stało w niejakiej sprzeczności z wcześniejszym przekonaniem o dwoistości natury transwestytów. Rok 1969 uznaje się jednak za finałowy sezon działalności pensjonatu, sama Susanna ostatni felieton napisała w roku 1970. Od tego momentu brak dokładnych informacji o jej dalszym losie.
Casa Susanna została ponownie „odkryta” w 2004 r., gdy na pchlim targu na Manhattanie pojawiło się obszerne archiwum zdjęć autorstwa Andrei Malick – zaufanej fotografki, dokumentującej codzienność sekretnego przybytku, której prywatne zbiory przekazane w nieodpowiednie ręce niefortunnie wylądowały na śmietniku. Nowy nabywca zebrał zdjęcia w album książkowy, w 2015 zbiór zakupiony został przez galerię sztuki w Ontario.
Niezwykłym pensjonatem i jego bywalcami (wśród których siłą rzeczy znalazły się także prekursorki ruchu legalizacji transwestytyzmu) zainteresowali się badacze studiów gender, a gotowym materiałem na scenariusze także film i scena – w 2014 roku na Broadwayu odbyła się premiera komediodramatu Casa Valentina, autorstwa Harveya Fiersteina.
Krótkie lederhosen noszone były pierwotnie jako odzież robocza do ciężkich prac w wiejskich gospodarstwach, ale i tam wyparte zostały prawie całkiem w XIX w. przez długie nogawki. Miniportkom groziłby niebyt i zapomnienie, gdyby nie fanatycy tradycyjnego stroju ludowego, którzy powołali w Bawarii stowarzyszenia ku jego propagowaniu. Jako zbyt krótkie, spodnie obwołane zostały przez hierarchów Kościoła nieprzystojnymi, w ich obronie stanął król Ludwig II Szalony, dzięki czemu stały się popularne także wśród burżuazji i klasy średniej, wkraczając tym samym na terytoria cepeliady.
O wadze odkrytych kolan jako narzędzia krzewienia ducha patriotycznego świadczy fakt przejęcie tradycyjnego stroju przez faszystów i stopniowe wykluczanie z ich noszenia kolejnych mniejszości. Tymczasem niedługo przedtem John Lehman po wizycie pod przewodnictwem Christophera Isherwooda w berlińskim klubie Cosy Corner w roku 1932 zdążył napisać¹:
The place was filled with attractive boys of any age between sixteen and twenty-one, some fair and curly-haired, some dark and often blue-eyed, and nearly all dressed in extremely short lederhosen, which showed off their smoth and sun-burnt things do delectable advantage. (…) I put one hand into the outer lederhosen pocket of the one [boy] on my left, and my other hand into the outer pocket of the one on my right. I had a schock of more than surprise I found that the pockets had benn cut off inside, and my hands went straight through to their sex.
Po wojnie porządne lederhosen były niezwykle popularne jeszcze w latach 50. i 60. – tym razem zwłaszcza jako strój dzieci i młodzieży – wyparte zostały dopiero w epoce dżinsu.
Mama Ru. Instytucja. Ikona. Showbiz. Kontrowersja. DQ. Emmy. Netflix (jak wszystko w dzisiejszych czasach). Rok 2018 jest zdecydowanie dobry dla Ru Paula. Jak słusznie zauważył niegdyś Queerty: osobowości tej rangi nie rodzą się ot tak, z dnia nadzień, ale wyrastają przez długie lata – w dużym skrócie fotograficzno-jutubowym przedstawione tu.
Na qpop. tymczasem minigaleria zdjęć tak starych (tak, znów mowa o latach osiemdziesiątych!), że ze świecą ich szukać na oficjalnych kontach myspace.com (o dziwo, ciągle jeszcze istnieją!), czy na innych stronach tak starych, że wyglądają jak klejone z bibuł na starych internetowych powielaczach.
Wszyscy wspominają Arethę, bo po tylu latach jej królowania każdy jakąś swoją Arethę ma.
Mam i ja. Respect, Think, Chain of Fools, I Say a Little Prayer – lista klasyków jest długa, chociaż w powszechnej świadomości urywa się „gdzieś w latach siedemdziesiątych”, z późniejszymi jasnymi punktami (Blues Brothers, Eurythmics, George Michael, Sister Act).
W domu mego dzieciństwa, wypełnionym muzyką Raya Charlesa, Billie Holiday czy Leny Horne, Aretha brzmiała równie regularnie, istniała zawsze, choć nie zawsze świadomie. Z impetem przebiła się z powrotem do mojego muzycznego imaginarium dzięki hymnowi Sisters Are Doin’ It for Themselves, z olśniewającą Annie u boku. Był rok tysiącdziewięćsetosiemdziesiątypiąty.
Jednak w czasach, gdy za kilka zyla w komisie muzycznym kupowało się na pęczki zachodnie maxi-single na płytach CD, w mojej głowie najgłębiej wyrył się inny kawałek Królowej Soulu z roku 1991 – funkowa wersja piosenki zespołu Sly & The Family Stone, regulanie wykonywanej przez innych artystów (vide The Supremes, Arrested Development czy Prince):
Że kolorowo i densowo? No cóż, niespełna dwa lata później inny gigant soulu, Ray Charles, śpiewał równie skocznie, chociaż na swoje szczęście nie musiał podskakiwać w teledyskach (tak, znam ten album doskonale, nie uświadczysz go na Spotify). Nastały nowe czasy wszechobecnej MTV, kiedy sama Aretha równała przez chwilę do młodszej o dwie dekady Whitney (tak, ten duet również należał do moich ulubionych…).
Nawet po zerwaniu pstrokatej otoczki wizualnej, Everyday People ujmuje w jej wykonaniu zaraźliwą energią i bezpośrednim przekazem płynącym z tekstu Sly’a Stone: wszyscy jesteśmy różni, żyjmy w pokoju…
There is a blue one that don’t accept the green one Cracking on the fat one like I’m about to be a skinny one Different strokes for different folks And so on and so – we got to live together
I am no better and neither are you we’re basically the same whatever we do You love me, you hate me, you think you know me and then You can’t figure out out the bag l’m in
There is a yellow one, that ain’t into the red one We don’t about the black one, ha! what about white one, y’all? Different lengths don’t come with no dress. and so on and so on…
I am everyday people, want to take you higher!
I tego się trzymajmy…
Nie trzeba dodawać, że jak na lata dziewięćdziesiąte przystało, singiel zawierał zgrabne, jeszcze bardziej skoczne remiksy, które równie często jak oryginał płynęły z moich odtwarzaczy, nie wiedzieć czemu szczególnie podczas energochłonnych czynności sprzątania, a zwłaszcza mycia okien.
Na nasze queerpopowe szczęście jeden z nich znaleźć można na jutubce opatrzony wizerunkami ładnych panów, dzięki czemu przyjemność jest podwójna:
Drugi, równie rozebrany znajdziecie tutaj. Kolejny, spod ręki Shepa Pettibone, budzi zrozumiałe brzmieniowe skojarzenia z Madonną. Tylko moc całkiem inna, i klasa.
Coraz bardziej będzie nam klasy tej klasy brakowało…
PS. Niniejszym uświadomiłem sobie, że również lata 90. zaliczam już do lamusa, czyli jak to teraz ładnie brzmi – niepostrzeżenie wylądowały w dziale vintage. Póki co szał dotyka resentymentów za dekadą wcześniejszą, ja sobie po prostu te wszystkie maxi-single CD starannie schowam, ja poczekam…