ART PIECE: Jean Cocteau / Jonathan Icher

Jean Cocteau opublikował swoją Białą książkę w 1928 roku anonimowo i długo odżegnywał się od jej autorstwa – z uwagi na autobiograficzną treść odkrywającą jego zmagania z homoseksualizmem. Niezależnie od tego jednak, kolejne wydanie z roku 1930 opatrzył dodatkowo swoimi ilustracjami, dziś należącymi już do emblematycznych klasyków gatunku.

Jonathan Icher, paryski artysta kreujący zdjęcia cyfrowe, poświęcił Cocteau swój projekt The White Book z 2017 roku, wizualizując na swój sposób dynamiczną, abstrakcyjną kreskę rysownika.

Na pierwszy rzut oka efekt przypomina nieco mniej poważne eksperymenty, doskonale jednak wpisuje się w stylistykę innych dzieł autora, z upodobaniem operującego surrealizmem i zaskakującym zestawieniami.

Icher nie tylko tworzy swoje własne światy, częstokroć zaludnione sklonowanymi, poszatkowanymi i odrealnionymi ciałami gwiazd filmów erotycznych. Współpracuje także z magazynami mody i designu (sam studiował sztuki użytkowe i modę). Od dekady firmuje też inny swój projekt, muzyczny, działający pod nazwą Queen Mimosa.

Jonathan Icher: strona www | Instagram | Facebook
wywiad z artystą i przegląd prac w magazynie INTOmore

BEARDY: Cold.Dude by SHB Project

beardy_shbp_00.jpg

Zdjęcie w czapeczce i szaliku wprawdzie wpisuje się w aktualny klimat pogodowy, lecz w portfolio SHBProject stanowi wyjątek, bowiem jeśli już jego bohater się w cokolwiek owija, to w zwiewne tkaniny i elementy odzieży, które raczej na niemal malarskich w charakterze portretach więcej uwypuklają, niż cokolwiek zasłaniają.

beardy_shbp_24.jpg

Trwający od 2015 roku Projekt SHB początkowo nie miał nawet autora: na niektórych zdjęciach wciąż widnieje podpis IAmTheAnonymousPhotographer. Dopiero z czasem anonimem okazał się Alex Etimoff, także akronim SHB został rozszyfrowany – pod trzema literkami krył się ze swoją brodą i zgrabnym ciałem Slayton Hurst Bourdon z Nowej Zelandii.

beardy_shbp_19
beardy_shbp_22

Strony projektu na Tumblr, Flickr i EtsyStrona autora, fanpage na FB.

Co do Slaytona, to jeszcze przed spotkaniem z Etimoffem miał na koncie film krótkometrażowy, a bez brody mierzył się wokalnie z repertuarem jazzowym. Taka artystyczna dusza…

Komu mało, znajdzie na jutubie obszerniejsze fragmenty tego koncertu. Na jesienną słotę jak znalazł…


Podoba Ci się ten post? Postaw kawę Autorowi!
Płatność CC na byumeacoffee.com Płatność PayPal na ko-fi.com

VINTAGE CORNER: Casa Susanna

vintage_casa-susanna_00

150 akrów wolności: w latach 50. ubiegłego stulecia, gdy obnaszanie się mężczyzn w damskim przebraniu w wielu stanach USA podpadało pod paragrafy, gejów traktowano prądem i wciąż osadzano w aresztach i więzieniach, w miasteczku Hunter w górach Catkills,  z dala od wielkomiejskiego zgiełku i opinii publicznej, powstała oaza swobody: bungalows & spa dla transwestytów.

Casa Susanna (a wcześniej poprzedni przybytek, Chevalier D’Eon Resort), prowadziło małżeństwo z Nowego Jorku: Tito i Marie Valenti. Ona była właścicielką sklepu z perukami przy 6th Avenue, on – tłumaczem sądowym, według innych źródeł także radiowcem i pisarzem. Prywatnie znany był właśnie jako Susanna, która wspólnie z żoną prowadziła kursy ubioru, obycia i makijażu dla transwestytów, regularnie pisała też felietony do „branżowego” magazynu Transvestia.

vintage_casa-susanna_03

Z czasem nawet spory apartament w mieście okazał się za mały dla rozrastającej się działalności, przejęli więc więc wiejski,  wakacyjny ośrodek-enklawę, do której – już pod nazwą Casa Susanna – zapraszali na weekendy mężczyzn, spragnionych wytchnienia i miejsca, w którym (za ówczesne 25 dolarów opłaty) mogli wziąć lekcje elegancji, makijażu i obycia, swobodnie wyrazić swoje alter ego „wewnętrznej dziewczyny”, czy wreszcie i przede wszystkim – spędzić czas wśród podobnych sobie dam.

vintage_casa-susanna_01.jpg

Pod koniec lat 60. Susanna Valenti nosiła się z zamiarem rezygnacji z innych zajęć i prowadzenia ośrodka przez okrągły rok, wtedy też podjęła decyzję o funkcjonowaniu wyłącznie jako kobieta, co stało w niejakiej sprzeczności z wcześniejszym przekonaniem o dwoistości natury transwestytów. Rok 1969 uznaje się jednak za finałowy sezon działalności pensjonatu, sama Susanna ostatni felieton napisała w roku 1970. Od tego momentu brak dokładnych informacji o jej dalszym losie.

vintage_casa-susanna_02

Casa Susanna została ponownie „odkryta” w 2004 r., gdy na pchlim targu na Manhattanie pojawiło się obszerne archiwum zdjęć autorstwa Andrei Malick – zaufanej fotografki, dokumentującej codzienność sekretnego przybytku, której prywatne zbiory przekazane w nieodpowiednie ręce niefortunnie wylądowały na śmietniku. Nowy nabywca zebrał zdjęcia w album książkowy, w 2015 zbiór zakupiony został przez galerię sztuki w Ontario.

Niezwykłym pensjonatem i jego bywalcami (wśród których siłą rzeczy znalazły się także prekursorki ruchu legalizacji transwestytyzmu) zainteresowali się badacze studiów gender, a gotowym materiałem na scenariusze także film i scena – w 2014 roku na Broadwayu odbyła się premiera komediodramatu Casa Valentina, autorstwa Harveya Fiersteina.

więcej o Casa Susanna:
ChronogramNYTimes / Time Photo Archives / Design Observer / Vintage Everyday / Widewalls / Anothermag / The Guardian

VINTAGE CORNER: RuPaul (Selfportrait, 1981)

vintage-rupaul_1981

Mama Ru. Instytucja. Ikona. Showbiz. Kontrowersja. DQ. Emmy. Netflix (jak wszystko w dzisiejszych czasach). Rok 2018 jest zdecydowanie dobry dla Ru Paula. Jak słusznie zauważył niegdyś Queerty: osobowości tej rangi nie rodzą się ot tak, z dnia nadzień, ale wyrastają przez długie lata – w dużym skrócie fotograficzno-jutubowym przedstawione tu.

Na qpop. tymczasem minigaleria zdjęć tak starych (tak, znów mowa o latach osiemdziesiątych!), że ze świecą ich szukać na oficjalnych kontach myspace.com (o dziwo, ciągle jeszcze istnieją!), czy na innych stronach tak starych, że wyglądają jak klejone z bibuł na starych internetowych powielaczach.

 

VINTAGE CORNER: Robert Cornelius & Co.

Robert Cornelius – autoportret (dagerotyp)

Dziś cofamy się o prawie dwieście lat, a to za sprawą jednego z pierwszych fotograficznych portretów człowieka (tak przynajmniej opisuje się ten autoportret z 1839 r., wykonany w Ameryce). Dagerotypia wymyślona została jednak – a jakże – w Europie i była też jedną z pierwszych technologii udostępnionych w czasach nowożytnych na zasadzie open source: bez zastrzeżeń patentowych, dzięki czemu upowszechniła się błyskawicznie.

Rzecz jasna nie zebrało nam się tu na ekspiacje na temat historii fotografii bez powodu, ale pod wpływem wizyt na kilku retro-blogach, których zawartość układa się powoli w większą całość. Najświeższą instalacją jest bodajże My Daguerreotype Boyfriend – zbiór ponadwiekowych portretów i fotografii mniej lub bardziej znanych osób płci męskiej, które w oczach autorów bloga uchodzą za antyczne ciacha i doskonały materiał na chłopaka.

Bohaterami tych – i podobnych stron – często zostają nie notable, ojcowie dzieciom i sportowcy (wśród których modne były takie nowinki) a… wyrzutki-kryminaliści. To im zdjęcia robiono może nie zawsze starannie, za to masowo, a dzięki cyfrowemu dostępowi do ówczesnych archiwów – jak np. tych z Nowego Jorku czy Newcastle – jest w czym wybierać. To ludzie wszelkiego pokroju, płci, usposobienia, wyrwani częstokroć z nagła spośród swoich codziennych czynności. Nie tak dawno furorę zrobiła kolekcja zdjęć z pewnego posterunku w Australii, wydana chyba nawet w formie albumowej.

Z blogów o podobnie zakreślonym polu tematycznym wymienić można inny, bardziej ironiczny, Banglable Dudes in History – tym razem to kolekcja atrakcyjnych postaci, które faktycznie zapisały się czymś szczególnym w historii (z młodym Józefem Stalinem na czele). Pod tym adresem z czasem pojawiać się zaczęły także sylwetki kobiece. A skoro już o paniach mowa, to nie sposób nie polecić ich uroczego, jednoznacznie romantycznego miejsca: Vintage Lesbian.

To dla wszystkich tych pań, które z rzadka tylko znajdują coś dla siebie w naszym odschoolowym, piątkowym kąciku. Nie wiedzieć czemu, poszukiwania podobnego sieciowego adresu dla panów kończą się owszem, odnalezieniem materiałów jak najbardziej archwiwalnych, ale też ściśle… erotycznych

Póki co wystarczyć więc musi bezwiednie artystyczny, niedookreślony autoportret Roberta Corneliusa. Na nas działa.